Czas kamienia

Szukam go wzrokiem po pustym pokoju, na wytartym dywanie, krześle przy oknie, za (zawsze) niedomkniętymi drzwiami do toalety. Wypatruję go z okna. Trawa już dawno powinna być skoszona, ziemia zryta.

Nocami wsłuchuję się w brak jego bezsennych kroków. Nie ma nic.

Rankiem zjadłam ostatniego suchego rogala rozmoczonego w mleku z masłem. Kupionego dla taty, gdy jeszcze mógł przełykać. Potem farbowałam włosy mamie. Pierwszy raz w życiu, bo przecież zawsze on to robił.

Jeżdżę z nią do sklepów, urzędów, noszę torby z zakupami, otwieram drzwi. Smażę placki na blasze (jego danie), piekę ciasto „szast-prast” (jego przepis).

Czeszę się jego szczotką (gdy nikt nie patrzy).
Przejmuję coraz więcej jego ról – jakbym stawała się nim.

Dom bez taty jest jak zamek Hauru bez Calcifera.

Wszystko się psuje i rozpada. Nie ma wody.

Marcin próbuje naprawić pompę, mówi, jak bardzo mu smutno, bo gdyby tylko Janek tu był… Nie kończy zdania, próbuje dalej.

Krząta się, potyka o stosy rupieci. Nad pompą wiszą kółka z pierwszego wózka Emanuela, których tata nigdy nie pozwolił wyrzucić. Wyglądają jak aureole nad głową Marcina. Za każdym razem, gdy uderza o nie głową, parskam śmiechem, wybucham płaczem. Piwnica skrojona była na krępe ciało taty, a nie smukłego elfa Marcina.

Ktoś to kiedyś będzie musiał posprzątać.

Ukradkiem otwieram szafy, szukam zapachów.

„Kiedy do nas wrócisz?”

Coraz częściej to słyszę, coraz bardziej też wiem, że nie ma powrotów. Nad tą wielką wyrwą nie da się zbudować żadnego mostu. Próbuję budować świat na nowo, ustalać nowy porządek rzeczy na braku chwil takich jak ta:

Zaspana wychodzę co rano z psem. Przystaję w werandzie. Wkładam buty syna. Słyszę dźwięk strużki moczu rozbryzgującej się po muszli. Tata nigdy nie domykał za sobą drzwi. „Cześć tato”, „Cześć Urszulko”.

Nie ma więc powrotów, nie ma ukojenia, jest próba życia w zgodzie z brakiem.

Wspomnienie spisane na wszelki wypadek #1

To była ta noc, gdy pogotowie przyjechało drugi raz. Moja kolej czuwania przy tacie. Położyłam się na miejscu mamy. Dochodziła druga. Tata leżał spokojnie, oddychał lekko. Nie rzęził. Czasem unosił dłonie i poruszał nimi, jakby zaplatał nici. Zapytałam go, czy śpi, choć wcale nie spodziewałam się odpowiedzi. Powiedział, że nie. Wyraźnie i świadomie. Zaczęliśmy rozmawiać, nie wiem o czym.

„Uleczko, ja tego chyba nie przeżyję” – powiedział takim tonem, jakby się tłumaczył, jakby było mu przykro, że zawiódł. Obiecałam być przy nim. Głaskałam jego dłoń. Milczeliśmy.

To mogły być jego ostatnie świadome chwile. Obudziłam mamę i sama położyłam się w sąsiednim pokoju. Słyszałam każde ich słowo, gdy wspominali narodziny swoich dzieci, spacery z wnukami, jazdę na quadach podczas ostatnich wspólnych wakacji. No i śpiew mamy. Ojcowski dom. Śpiewała mu do rana, a ja starałam się zdusić w sobie płacz, by lepiej słyszeć, by nie przeszkadzać.

Te kilka godzin to najpiękniejsze (a może najważniejsze) chwile w moim dotychczasowym życiu.

Lanzarote — wyspa brązów, ciemnych zieleni, czerwieni i bieli. Ulubione kolory taty. Tyle razy mu o niej opowiadałam. Wydawało mi się wtedy, że ilość chwil jest nieskończona, że już za rok razem tam pojedziemy.

Popłakałam się nad tatarem z tuńczyka podanym na paście z awokado i wasabi. Mama też płakała. Białe obrusy, ocean, wiatr we włosach, choinki na stołach przyprószone sztucznym śniegiem.

Patrzę na mamę przez łzy, za nią rozpościera się widok na wulkaniczne skały i małe, białe domki. Uroda mojej matki i wyspy mają wiele wspólnego, jakieś surowe piękno. Pierwszy raz patrzę na nią w ten sposób.

Jak kraść ciastka samej sobie?

Czy czas dorosnąć?

Od dzieciństwa przedświąteczny czas wypełniony był kombinowaniem, podkradaniem się, podjadaniem świeżo pieczonych ciasteczek. Tak samo dostawałam po łapach, mając lat dziesięć i trzydzieści. Tak samo, po ciemku, zakradałam się z krzesłem do ich sypialni, by ściągnąć karton pełen ciastek z szafy i napchać sobie nimi usta.

Dziś piekłam je z mamą. Nikt mnie nie strofował, nikt nie kazał gwizdać (tata wiedział, że nie lubię mówić). Czuję się ciężka jak słoń, brak mi tej mysiej lekkości w polowaniu na okruszki.
Nie płakałam, śmiałam się dziś.

Dwa pytania, dwie strony tej samej monety.

Na trzydzieste czwarte urodziny chciałam sobie zrobić prezent. Trzydzieści cztery prozaiczne rzeczy, na które zawsze miałam ochotę, których nigdy nie zrobiłam. Spisałam je nocą, przed snem.

— wywiercić dziurę w ścianie.
— zadzwonić do nauczycielki od polskiego i powiedzieć jej, jak wiele wniosła do późniejszego życia licealistki.
— mieć wałki na włosach.
— jechać traktorem bądź koparką.
— zjeść ptysia u taty na grobie.
— …

Rano okazało się, że tylko ten ptyś ma znaczenie.

Na korkowej tablicy w pokoju Emanuela wiszą dwie fotografie.

Pierwsze, czarno-białe zdjęcie. Emanuel ma trzy lata, ja ledwo przekroczyłam dwadzieścia. W rączce trzyma potłuczoną filiżankę. Tulimy się, jego wzrok mówi: chcę Cię zjeść.

Na drugim wszystko dzieje się w sadzie, który tata sadził, gdy byłam jeszcze maleńka. Teraz drzew już nie ma. Na fotografii utrwaliły się, przeznaczone do wycinki, jabłonie, śliwy i wiśnie. Gdzieś pomiędzy nimi zakopane są szczątki mojej świnki morskiej, zdechłych kur i królików. Pomiędzy drzewami na pieńku siedzi tata, na jego kolanach mama. Ręce i nogi tworzą sieć wokół zwartej bryły dwóch ciał.

Wszędzie miłość.

Kompletne i niekompletne.

Ani ludzi, ani rzeczy z tych zdjęć już nie ma. Ktoś się przepoczwarzył. Ktoś umarł.

„Urszulka”, „Usinka”. Stalówka gładko sunie po niebielonym papierze.

Pióro znów pisze. Znalazłam prosty sposób w książce Wichy, Rzeczy, których nie wyrzuciłem.

Nie wyrzucę jednak pióra po tacie.

Jednak nie.

Są chwile, gdy zupełnie nie rozumiem tej nieobecności. Ogarnia mnie panika, jakby czarny kisiel wypełniał moją czaszkę.

Czasem wtulam się wtedy w plecy Marcina.

Czasem idę na cmentarz. Tam stosy sztucznych kwiatów. Bardziej i mniej wyblakłe wyspy plastiku. Pośród nich jeden z nielicznych grobów przyozdobiony bukietem zgniłych już kwiatów.

I blisko mi do ich ostrego zapachu. I widzę piękno w ich śliskiej fakturze, unifikacji kolorów. I znów pragnę dla siebie tej lepkości życia/umierania.

Mama przejęła numer taty. Nie zmieniam nazwy w telefonie. Czasem „tata” dzwoni.

Lubię te szczątki sekund, zanim zdążę sobie przypomnieć, że go już nie ma.
Powidoki to moje skarby.

„Czy stawiać pyry?” – ostatni sms od niego.

Fotografia, której nie zrobiłam.

Koniec lata, długie cienie. Dwa ogromne orzechy. Za nimi ściana kukurydzy i gęsta trawa (już dawno powinna być skoszona). Promienie słońca z trudem przebijają się przez liście.
Zieleń pożera świat.

Pomiędzy drzewami rozwieszony jest hamak w kolorze czerwonej gliny. Z fałd materiału wystają zmęczone stopy z popękanymi piętami (starzec) i czubek łysej głowy (niemowlę). Trochę jakby ciało zmieniało przestrzeń czasową w czerwonym brzuchu hamaka.

Przychodzę. Patrzę na tatę. Nie wie, czy cieszyć się pięknem chwili, czy trwożyć jej ostatecznością. Wiem o tym i on to wie.

Spłoszony wstaje i odchodzi, nim zdążę zapytać o zdjęcie.

Mija dziewięć miesięcy nieznośnego braku.

Słowo wstępne

„Czas Kamienia” jest projektem umiejscowionym na pograniczu sztuki i literatury, stanowi opowieść o przeżywaniu żałoby po stracie bliskiej osoby. Żałoba jest tutaj traktowana jako pretekst do zajrzenia w głąb siebie i nauki patrzenia na ten trudny, lecz ważny okres w życiu z wielkim szacunkiem i pokorą. To trwanie w uważności, poszukiwaniu piękna, dobra, miłości. Projekt jest próbą nauki niekwestionowania swoich uczuć, nieoceniania ich, nietłumaczenia, niepodejmowania prób racjonalizacji, czynienia pożytecznymi, czynienia jakimiś.

Wizualna część „Czasu Kamienia” to około trzydziestu tykw, które zostały ususzone i zakonserwowane podczas różnych etapów wzrostu i rozkładu. Kilka z nich to „zdrowe” tykwy nadające się do obróbki i przekształcenia w lampy, domowe dekoracje czy instrumenty muzyczne. Na niektórych widać pomarszczoną skórkę po gniciu, na innych ślady wysuszonej pleśni. Wszystkie tykwy noszą na sobie złote ślady, żyły przypominające tradycyjną japońską metodę naprawy cennych przedmiotów ceramicznych zwaną kintsugi.

Kintsugi to czasochłonna technika naprawy ceramiki, która polega na łączeniu skorup laką, a następnie ozdabianiu łączeń złotem. Dzięki temu blizny na potłuczonych przedmiotach stają się ich ozdobą, dodatkowym znaczeniem. Same przedmioty zyskują dodatkową wartość i stają się cenniejsze niż przed zniszczeniem. Blizna, krzywda stają się skarbem, a sam proces naprawy to zwrócenie uwagi na znaczenie zniszczenia i budowy.

Teksty towarzyszące obiektom to dziennik z żałoby, który powstawał od pierwszego dnia do około roku po śmierci mojego taty. Dziennik stanowi intymny zapis etapów przeżywania żałoby, a także poszukiwania innych form obecności bliskiej osoby, gdy tej fizycznej już nie ma. Teksty to również poszukiwanie języka, odpowiednich słów, opisów stanów i emocji, które mogą stać się pomocne, gdy chcemy o stracie mówić otwarcie i bez lęku. Nie traktuję żałoby jako czegoś, co przychodzi z zewnątrz, na co można się natknąć, spotkać, znaleźć. Żałobę się tworzy, jest aktem kreacji.

Zapraszam do zobaczenia dokumentacji z wystawy w Galerii Sztuki Wozownia.

Zostaw swój adres, co jakiś czas opowiem ci o najnowszych projektach i wydarzeniach.
Privacy Settings
We use cookies to enhance your experience while using our website. If you are using our Services via a browser you can restrict, block or remove cookies through your web browser settings. We also use content and scripts from third parties that may use tracking technologies. You can selectively provide your consent below to allow such third party embeds. For complete information about the cookies we use, data we collect and how we process them, please check our Privacy Policy
Youtube
Consent to display content from - Youtube
Vimeo
Consent to display content from - Vimeo
Google Maps
Consent to display content from - Google