Paradoksalne jest to (a może wcale nie jest to paradoksem, bo po prostu tak funkcjonuje świat), że im głębiej zanurzam się w umieranie, tym bardziej czuję, że żyję. To tak, jakbym miała do siebie pełniejszy dostęp, nic nie przyciemnia moich wartości, decyzje wydają się prostsze, sposoby postępowania pewniejsze. Może to dlatego, że kontekst śmierci uwrażliwia na podstawowe potrzeby, smutki i radości życia, tak jakby filtrował sprawy prawdziwie ważne od tych pozornych wartości wtłaczanych prze​z otaczający​ nas świat pełen oczekiwań i powinności.

Kilka tygodni temu byłam w procesie podejmowania decyzji o odejściu z pracy. To nie była decyzja o zmianie, to była decyzja o końcu pewnej drogi bez żadnego pomysłu, gdzie pójść dalej. Było mi ciężko, bo kochałam tę pracę (jak się okazało, dość patologicznie). Ciężar potęgował fakt, że ta praca dawała mi ważne dla mnie poczucie przynależności, dumy, własnej wartości, a także ścieżki rozwoju i bliskie relacje. Pewnego wieczoru, w kotłowaninie myśli rozpędzającej się od kilku tygodni, otworzyłam swoje żałobne pudełeczko. Mam w nim najbardziej intymne wspomnienia z umierania i przeżywania żałoby po tacie. Zacząłem przeglądać zdjęcia, obracać pędzel do golenia w palcach – moją najcenniejszą pamiątkę. Te drobne manualne czynności, połączone z narastającą świadomością kruchości życia, stały się filtrem, przez który przepuszczałam wszelkie pojawiające się w głowie argumenty. Spędziłam noc na dachu swojego domu, patrząc w gwiazdy i płacząc. Następnego dnia zadzwoniłam do mojego szefa i ukochanych członkiń zespołu.

Może ten krystaliczny wgląd w siebie się pojawia w tych momentach, bo doświadczenie umierania bliskiego, a może nawet samo wyobrażenie ostatecznej rozłąki, uderza w te najwyższe struny naszych wartości i wraca niczym echo, by pomóc nam przypomnieć sobie, o tym co dla nas jest najważniejsze. Każda śmierć jest inna, jednak wszystkie mają jedną cechę wspólną. Zostawiają po sobie wielką wyrwę w życiach tych, którzy pozostali. Po prostu kształt i wielkość tej otchłani są inne.

Właśnie o tych kształtach przeżywania śmierci pisze Rafał Grądzki w swojej najnowszej książce „Żadne tam Hollywood”. Rafał od wielu lat pracuje w zarządzie Puckiego Hospicjum ojca Pio założonym przez księdza Jana Kaczkowskiego, a jego książka jest zbiorem reportaży i wywiadów z ludźmi, których spotkał na swojej drodze lub znalazł. Sam dobór reportaży pokazuje nam, jak różne mogą być kształty żałoby i kręte ścieżki godzenia się z nadchodzącą śmiercią.

Nie znajdziemy jednak w tej książce leku na śmierć i żałobę, nie znajdziemy również dźwięków świszczących kul, walących się budynków, błysków bomb i rzwnych przemówień wygłaszanych dla poklasku tłumów. Nie ma w niej śmierci gwiazd rocka, polityków czy aktorów. Jest za to śmierć bliska i własna, zamknięta w małych pokojach pachnących kaszką i otulonych światłem lampki nocnej. Jest bolesna samotność matek i ojców, których słowa wgryzają się głęboko w kości czytelników, którym bliski jest strach związany z utratą dziecka (jaki rodzic, tego nigdy nie czuł?). Jest budowa wymarzonego domu, dla żony, która na oczach rodziny znika ze świata w bólu i cierpieniu. Jest śmierć ważąca zaledwie kilka gramów, ledwo co wyciągnięta z ciepłego brzucha mamy. Jest chłód szpitali i ciepło łez pielęgniarek (bo, co to w ogóle znaczy, że do pracy z umierającymi należy podchodzić „profesjonalnie”).

I możesz zapytać teraz, po co czytać historie, które w ogóle cię nie dotyczą? Po co badać rozterki zupełnie obcych osób? W reportażach Rafała padają odpowiedzi na te pytania „To, że ktoś umiera, nie oznacza, że staje się ufoludkiem i trzeba się z nim komunikować w jakimś innym języku albo w jakiś inny specjalny sposób”. A jakże często robimy z siebie ufoludków, dukając „moje kondolencje” ze spuszczonym wzrokiem, by uniknąć tych kilku nieskończonych sekund kontaktu wzrokowego z otchłanią rozpaczy. Albo gdy zatrzymujemy się tuż przed drzwiami kuchni w biurze i nasłuchujemy, aż ten od umierającej żony skończy robić kawę (a ekspres z niewiadomych przyczyn działa wolniej niż kiedykolwiek). Albo gdy uderza w nas wiadomość o ostatnich 4 tygodniach razem z tą najbliższą nam osobą i naprawdę nie wiemy, jak je spędzić?

Bo tak to już jest, że wiedza sama z siebie nie przychodzi, że trzeba ją zdobyć: porozmawiać z mamą, przyjacielem, synem i partnerką, by choć trochę się orientować. „I kiedy przyjdzie, co do czego, będziecie czuć i wiedzieć, co robić. Wasz strach, przed tym, co nieuniknione, będzie odrobinę mniejszy”.

Rafał, dziękuję ci, że mnie znalazłeś, że wysłuchałeś i zapisałeś dając mi tę cudowną chwilę, teraz, gdy 5 lat po śmierci taty, mogę przeczytać o tym wszystkim w Twojej książce, przeżyć to jeszcze raz i przypomnieć sobie o tych chwilach, które rozmywają się z czasem w mojej pamięci, są dla mnie tak cenne. Dziękuję.

książka do kupienia tutaj: https://hospitium.org/produkt/rafal-gradzki-zadne-tam-hollywood-opowiesci-o-odchodzeniu/